Spotkawszy się o świcie we wciąż dżdżystym Budapeszcie, udajemy się na poszukiwanie łaźni. Oglądamy idiotyczną wystawę na jeziorku: pływające toj-toje, zatopiony domek i stadionowe jupitery. Penetrujemy zameczek i ukradkiem obsikujemy zarośla. Wreszcie ruszamy do Szegedu, podziwiając monotonię Niziny Panońskiej. Zatrzymujemy się na przydrożnego Langosza. Gramy w car-betting. W ostatniej minucie gry zwycięża kaszak, który właściwie odgaduje stronę, z której nadjedzie pierwsze BMW. Nocujemy w wymarłym Szegedzie, w seminarium św. Teodora, 500 metrów od kościoła wotywnego, w którym co roku odbywają się obrzędy z okazji święta papryki. Wino z Tesco za 3 zł skutecznie umila nam wieczór.